Łacina w Polsce. Do czasów Stanisława Poniatowskiego więcej u nas po łacinie pisano, niż po polsku. Był to, podobnie jak gdzieindziej, naturalny wynik rzeczy. Starożytny język i literatura rzymska były dla ciemnoty średniowiecznej jedynem słońcem cywilizacyi, przy którem kto się chciał ogrzać, oświecić i być zrozumianym w świecie, musiał umieć mówić, pisać i liczyć się po łacinie. Wobec braku piśmiennictw narodowych, łacina spełniła niesłychanej doniosłości misję cywilizacyjną, wnosząc oświatę i naukę ówczesną do życia kilkunastu narodów w Europie. Na tym podkładzie klasycyzmu zaczęły kiełkować literatury rodzime, a gdy zaczęły rozwijać się samodzielnie, misja łaciny została już spełniona i zbyteczna, a nawet pod niektórymi względami wprost szkodliwa. Że jednak przyzwyczajenie staje się drugą naturą nietylko w świecie fizjologicznym, ale i w dziedzinie pracy duchowej pokoleń, więc literatury prawie wszystkich narodów wykarmionych na łacinie przedstawiały długo anachroniczny obraz pracy pióra w dwuch językach. Duchowni, wysyłani przez Rzym i sprowadzani do Polski w wieku X i XI, uprawiali tylko język łaciński, obejmujący w sobie wszelką ówczesną mądrość świecką i naukę kościoła, a jedyny, który posiadał gramatykę. Do języka krajowego czuli wzgardę, jako do mowy, której nie rozumieli a która wyrażała pojęcia, wierzenia i obrzędy pogan. Jakoż żaden z rodaków, dla nowowprowadzonego języka, nie mógł być ani kapłanem, ani urzędnikiem, ani dziejopisem i nikomu nie powierzano wyższych godności, ktoby nie nauczył się jako tako łaciny. Urban, wtóry biskup wrocławski, między r. 983 a 1005, podług Sommersberga, miał pierwszy starać się, aby dzieci i młodzież po łacinie uczono i w tym celu założył szkołę w Smogorzowie. Bolesław Chrobry zakładał kościoły i klasztory benedyktyńskie, a każdy wówczas kościół i klasztor był szkołą łaciny, oczywiście łaciny nieosobliwej, jaką była średniowieczna. Gdy atoli naród polski nie zaraz wszystek nawrócił się do kościoła chrześcijańskiego, przeto i łacina musiała wzrastać powoli. W dość licznych rękopisach z XV w. dochowała się używana w Polsce od doby piastowskiej łacińska Grammatica Petri Helie, napisana podobno w wieku XI wierszem sześciomiarowym (w heksametrach) i miejscami w leoninach. Inna równie dawna gramatyka Johannis de Garlandia wyszła drukiem w r. 1495 z obrazem autora (pod tytułem), trzymającego w lewej ręce batog, w prawej książkę wobec słuchających jego wykładu czterech uczniów. Do najpopularniejszych atoli należała gramatyka Alexandri Galii de Villa Dei: Doctrinale puerorum, napisana około r. 1209 przez słynnego gramatyka i poetę, przedrukowywana w różnych krajach od r. 1473 do 1500 przeszło 40 razy, a r. 1525 w Lipsku z wyrazami polskimi. Że były już w XII w. znane w Polsce i studjowane różne rękopisy łacińskie, mamy tego dowody w Marcinie Gallu i Wincentym Kadłubku. Oprócz częstego bowiem powoływania ksiąg Pisma św. przytacza wyraźnie ten ostatni Digesta i Instytucje (przy wzięciu Amalfi we Włoszech r. 1137 wynalezione), toż Codex i Novellae, dowód jak wcześnie prawo rzymskie w kraju naszym studjowano. Piszący na początku XIII w. Kadłubek okazuje się biegły w tem prawie. Łacina sądowa z jego czasów nie była także najgorsza. W wieku XII i w XIII do czasu nawały tatarskiej, pomimo podziału Polski piastowskiej na dzielnice, nauki widocznie bardzo się rozwijały i najgłówniejsza z nich nauka języka łacińskiego. Fulkon, arcybiskup gnieźnieński, w r. 1237 nakazuje, „aby wszyscy plebani po wszystkich djecezjach, dla zaszczytu swoich kościołów i na chwałę Pańską, utrzymywali ustanowione z wolą Bożą szkoły”. Że uczono w nich wyłącznie po łacinie, wskazuje to uchwała synodu Jakóba Świnki, arcyb. gnieź., z r. 1285, który uznał potrzebnem zalecić, „aby przy każdym kościele katedralnym i zakonnym i jakiegobądź miejsca przełożeni szkół koniecznie język polski umieli, iżby po polsku dzieciom pisarzy przekładali”. Ponieważ znano w Polsce wszystkich autorów klasycznych, więc godzi się przypuszczać, że wykładani wówczas w szkołach innych krajów: Horatius, Vergilius, Sallustius i Statius, byli także dawani i w szkołach polskich. Łacina polska w XIV w. pokazuje się już znacznie oczyszczoną ze średniowiecznego barbarzyństwa. Prawodawstwo Kazimierza Wiel. z lat 1347 – 1356 stało się przykładem i wzorem dla zagranicznych. Język ustawy wiślickiej zaleca się przyjemną prostotą; jest nierównie lepszy od łaciny równoczesnej wielu innych narodów zachodnich, a styl jego nie ma ani owej przesady nadętej i rozwlekłości niemieckiej, ani rażących barbarzyństwem zwrotów. Obok pełnego erudycyi i humanitaryzmu wstępu do statutu króla Kazimierza stawia dla porównania Jan Śniadecki (w uwagach nad dziełem Willersa) Bullę złotą Karola IV z r. 1355, w której książęta państwa nazwani są wspólnikami złodziei, ślepymi ślepych, dalej idą apostrofy do zazdrosnego czarta, pychy, rozpusty i t. d. Cześć dla łaciny doszła w Polsce do tego stopnia, że ludzie, językiem tym piszący, skwapliwie przerabiali nazwiska rodowe na łacińskie, takie np. jak Sartorius, Acernus, Vitelion, Lupullus, Ursyn, Panterus. O Grzegorzu z Sanoka (zm. r. 1477) powiada Kallimach, że on pierwszy umysły młodzieży z brudu i nieczystości (językowych), któremi je nowi gramatycy byli skalali, zaczął przecierać i ozdobę starożytnego języka do Krakowa wprowadził. Rugując gwarę średniowieczną, zaczęto łacinę ściśle opierać na wzorach dawnych pisarzy klasycznych. Kazania Pawła z Zatora, Mikołaja Wyganda (syna) pisane są dobrą łaciną, z ambon zaś mówione były po polsku. Kardynał Oleśnicki był gruntownym znawcą języka greckiego i łacińskiego. Inni biskupi polscy sprowadzali z zagranicy mnóstwo bardzo kosztownych wówczas dzieł i rękopisów, ozdabianych miniaturami, z których tworzyli cenne bibljoteki. Wiek XV był wiekiem szczególniejszego zapału do formowania bibljotek. Mamy ślady, że przepisany Cycero kosztował 10 dukatów, Seneka 15. Jeżeli zaś porównamy ówczesną wartość złota i ziemi, to wypadnie, że bibljoteczka, złożona z kilkuset ksiąg i rękopisów, miała wartość kilku wiosek, że ofiarność ówczesnego duchowieństwa na podobne cele cywilizacyjne była większą, niż dzisiejsza ludzi możnych. Kazimierz Jagiellończyk, choć sam nie umiał po łacinie, równie jak i ojciec jego Jagiełło, wiele jednak szkół łacińskich pozakładał i do upowszechnienia języka łacińskiego w Polsce bardzo się przyczynił, a nawet rozporządził, iż każdy, starający się o wyższą jakąś godność, musi dobrze władać mową łacińską. Od owych też czasów prawie każdy szlachcic polski mówił lepiej lub gorzej, a niekiedy bardzo poprawnie po łacinie. Zygmunt I najczęściej z małżonką swoją Boną rozmawiał po łacinie. Barbara Radziwiłłówna, żona Zygmunta Augusta, pisywała do króla po polsku, a niekiedy i po łacinie. Druga połowa wieku XV i pierwsza XVI była w Polsce dobą zarzucenia łaciny kuchennej i największego spopularyzowania w narodzie łaciny poprawnej. Kromer pisze, że „ani w pośrodku Lacjum nie znalazłbyś tak wielu gotowych spróbować się z tobą po łacinie”. Dziewczęta nawet, tak szlacheckie jako i miejskie, po domach i klasztorach, polskim i łacińskim językiem zarówno czytają i piszą. W pamiętniku J. Choisnin’a o elekcyi Walezjusza czytamy, że „między stem szlachty ledwo dwuch znaleźć można, którzyby języków łacińskiego, niemieckiego i włoskiego nie umieli”, i dodaje oczywiście z pewną przesadą: „bo też w każdej choćby najdrobniejszej wiosce jest szkółka”. Od połowy wieku XVI zagęszczenie sporów religijnych i spisywanie wielu uchwał sejmowych po polsku (na co pozwolił statut z r. 1543) przyczyniło się do obalenia wszechwładztwa łaciny na korzyść języka narodowego. W obronie języka ojczystego staje drukarz krakowski Florjan Ungler, który w odezwie do czytelnika powiada: „Nie jest rzecz wszem wam tajemna, iż ten język wasz tak sławny, tak dawny, tak święty, w niedbałość ludzką przyszedł a snadź przez obcy naród mało w nieupadek. Jedno wy, mili Polacy rozmiłujcie się języka swego. Ten niech przodkuje, ten niech dziedziczy. Bociem muszę prawdę powiedzieć: przez obcy język w obce ręce państwa zachodziły”. Zygmunt August nie chciał mieć praw pisanych inaczej, tylko po polsku. Wszystkie niemal listy jego były pisane w języku ojczystym. Pisząc w r. 1550 do Mikołaja Radziwiłła o Barbarze, tak się wyraża: „Nie potrzeba do niej mówić po włosku ani po łacinie; rozumie ona, gdy nasz poddany dla ojczyzny, dla nas i dla naszej sławy mówi”. Łukasz Górnicki w swoim „Dworzaninie” powiada: „Nie wiem czemu tak podle rozumiemy o swoim języku, jakoby łacińskich nauk w się wziąć nie mógł; co się mnie wielkie głupstwo widzi”. Zaczęto rozmiłowywać się w mowie rodzinnej i kiedy polskie pieśni Jana Kochanowskiego wszędzie za jego życia śpiewano, to poezje łacińskie, choć niemniej piękne, dopiero po śmierci autora (1584) wyszły z druku. Nie idzie za tem, aby znajomość literatury klasycznej, albo biegłość we władaniu poprawną łaciną przez to upadały. Wszyscy pierwszorzędni pisarze polscy złotego wieku Zygmuntów, jak: Górnicki, Jan i Piotr Kochanowscy, Orzechowski, Petrycy, Skarga, Wujek, Szymonowicz, Klonowicz, Grochowski i inni, równie biegle pisali po łacinie. Ale gruntowną znajomością łaciny odznaczali się nietylko autorowie polscy. Francuski pisarz De Thou, opisując w historyi swojej pod rok 1573 poselstwo polskie do Walezjusza, wspomina, że z licznego grona Polaków, którzy na 50-ciu rydwanach 4-o konnych wjechali do stolicy, żadnego nie było, któryby po łacinie doskonale nie mówił; że płonęła od wstydu wszystka szlachta (francuska), gdy gościom na ich częste pytania tylko na migi odmrukiwać musiano; że w całym dworze tylko się dwuch znalazło, którzy posłom owym umieli odpowiedzieć mową łacińską i tych też naprzód wypchniono. Sławny Muret o uczonej ówczesnej Polsce w porównaniu z Włochami tak się wyraża: „I któryż z tych narodów grubszym nazwać się może? czy na łonie Włoch urodzeni? a wszak z nich ledwo setną część znajdziesz, żeby po łacinie i po grecku umieli, a nauki lubili: czy też Polacy? z których bardzo wielu oba te języki posiada. W naukach zaś i umiejętnościach tyle kochają się, że cały wiek niemi zajęci trawią”. Wielki trjumwir naukowy Justus Lipsius pisze do swego ziomka, bawiącego w Polsce: „Między tymi przebywasz ludźmi, którzy niegdyś barbarzyńskim byli narodem; dzisiaj my przy nich barbarzyńcami jesteśmy. Oni wygnane i pogardzone z Grecyi i Lacjum Muzy w chętne i gościnne u siebie przyjęli ramiona”. Znakomity na owe czasy słownik łacińsko-polski Jana Mączyńskiego.wydany w Królewcu r. 1564, chwalony był wierszami przez Piotra Roysiusa i Jana Kochanowskiego. W szkołach jezuickich panowała wszechwładnie gramatyka łacińska Emanuela Alwara, w niezliczonych edycjach przedrukowywana przez cały czas istnienia tego zakonu i szkół jego w Polsce, więc od wieku XVI aż do ostatnich edycyi w Połocku r. 1815 i 1819. Polszczyzna w tych dwuch edycjach wziętą już została z Kopczyńskiego. Wygląd tej gramatyki i kilka szczegółów o niej podaliśmy pod wyrazem Alwar w 1-ym tomie naszej encyklopedyi. Wiek XVII wydał w Polsce jednego z największych klasyków łacińskich po wszystkie czasy. Był nim Maciej Kazimierz Sarbiewski, jezuita, z urodzenia Mazur, ceniony wysoko w całej Europie i nazywany Horacjuszem nowoczesnym. Sława jego w całej Europie tak była wielką – jak się wyraża Olaus Borrichius – że najznakomitsze imiona wielkich XVII w. pisarzy łacińskich „na imię zmartwychwstałego Horacjusza, jako gwiazdy przed słońcem niknęły”. Papież Urban VIII, pragnąc ogładzić niektóre hymny łacińskie kościoła katolickiego, zwrócił się o pomoc w tej mierze do naszego Sarbiewskiego. Dotąd Sarbiewski w niektórych akademjach, mianowicie w Anglii, więcej nad Horacjusza jest czytany, a już w r. 1747 wyszła 16-ta edycja jego poezyi łacińskich. Karol Mecherzyński w bardzo dobrej swego czasu książce p. n. „Historja języka łacińskiego w Polsce” (Kraków, 1833) podał „katalog krajowych edycyi autorów łacińskich od zaprowadzenia druku w Polsce aż do r. 1833”. Profesor A. Brückner powiada, że dawna Polska szlachecka tak była w łacinie rozmiłowana, że o potrzebach własnego języka zapomniała. Głównem zadaniem wszystkich szkół było wprawiać w łacinę, każdy inny cel był ubocznym, ze szkół wychodzili też tylko łacinnicy. Gdy chciwy wiedzy Dymitr (Samozwaniec) nalegał na ojców jezuitów Czyżowskiego i Ławickiego (w Putywlu, r. 1605), by go czegokolwiek uczyli, wystawiali mu obaj, że ponieważ nie umiał po łacinie, więc nie mogą niczego, bo w języku polskim wymagałoby nadzwyczajnego trudu wykładanie reguł jakiejkolwiek nauki. Brak smaku i pewne lenistwo umysłowe, chwytające chętnie za gotową obczyznę, aby nie wysilać się na pracę własną, na podstawie takiej szkoły wyrodziły w wieku XVII-ym zwyczaj mieszania słów i zdań polskich z łacińskiemi, przenikający wszędzie od mowy politycznej i panegirycznej do listów prywatnych i poufnej pogadanki. Przewaga łaciny i naginanie polszczyzny do jej wymagań sprawiły w końcu, że i dziś jeszcze nie zupełnieśmy się z niej otrzęśli, mianowicie nasz szyk wyrazów utracił niejedną cechę słowiańską, a przybrał łacińską. Rytm cyceroński przebija i dziś jeszcze w naszej prozie poważnej. Tylko wymowa religijna w kazaniach i poezja nie uległy wtedy tej zarazie, temu popisywaniu się znajomością łaciny i odbijają rażąco od prozy. Nie można np. równać prozaika Wacł. Potockiego z poetą. Jego Wojna Chocimska napisana jest najświetniejszym wierszem polskim, a prozaiczna przedmowa do niej to mieszanina polsko-łacińska. Cóż więc dziwnego, że po takiem panowaniu łaciny wkradło się w nasz język tyle wlazów łacińskich, pozostałości od gorzkiej pamięci Alwarów, które wszyscy rozumiemy, choć już nie wszyscy ich używamy. Mieliśmy jednak po wszystkie czasy, lubo wołających na puszczy, ale orędowników litej polszczyzny, począwszy od starosty Szafrańca, który na sejmie koronnym w Lublinie r. 1569, w przystępie złego humoru, gdy marszałek powiedział: „jam tu jest accusatus”, przerwał mu: „Mów W. M. po polsku, wszakżeśmy tu wszystko Polacy”.
Łagiew’, łagiewka, łagwica, naczynie podróżne do napoju, z drzewa, skóry lub kruszcu. Łagiewnik zwał się rzemieślnik, który robił łagwie. Łagiewnikami nazwano oczywiście osady takich ludzi. Obecnie znajduje się w Kongresówce takich starych nomenklatur 16.
Łan, pole orne, w dokumentach łacińskich w Polsce wspominane jako laneus, lancos od początku wieku XIII. Z autorów pierwszym jest Stanisław Grzepski, który w dziele swem: „Geometria, to jest niemiecka nauka po polsku krótko napisana” (Kraków, 1566) sprawie łanów i pomiarom obszerniejszy artykuł poświęcił. Za czasów atoli Grzepskiego, epoka osiedlania nowych wsi oddawna już była minęła, a stąd i kunszt mierzenia łanów i wiadomość o ich rozmiarach wyszła już była z pamięci, tak iż Grzepski musiał liczne czynić starania, aby w tym kierunku zaczerpnąć wiadomości. Z uzyskanych informacyi podaje rozmiary trzech rodzajów łanów: 1) frankońskiego czyli niemieckiego, zwanego także królewskim; 2) chełmińskiego; 3) kmiecego większego, który być ma połowicą mniejszy od łanu frankońskiego i kmiecego mniejszego, który miał jeno ćwierć łanu. Najszerzej rozwodzi się Grzepski o łanie frankońskim czyli niemieckim, którego aż trzy opisy z różnych źródeł podaje, między innymi opis wyjęty z ksiąg miejskich krakowskich, sporządzony z polecenia kr. Zygmunta I. Po Grzepskim Januszowski w Statutach swych, wydanych roku 1600, podaje dwa opisy rozmiarów łanu frankońskiego, jeden łanu niemieckiego, dwa łanów kmiecych i wspomina o łanie nieosiadłym, jak takowy ma być wymierzonym. Wkrótce potem Teodor Zawacki w dziełku p. n. Flosculi practici (r. 1619) zamieścił jedenaście różnych opisów łanów, wyjętych z akt rewizorów skarbu królewskiego, a mianowicie: łanu frankońskiego 3, rewizorskiego 2, włóki chełmińskiej 2, wł. litewskiej 1, łanów kmiecych 3. Jakób Kazimierz Haur w dziele: „Ziemiańska generalna Oekonomika” (Kraków, 1679, str. 25) i ks. Stanisław Solski, uczony jezuita, w dziele „Geometra polski” (Kraków, 1683, str. 146 – 149) opierają się w opisach łanów już wyłącznie na pracach swoich poprzedników. Jan Gaworski w rozprawie dysertacyjnej De mensoribus (r. 1775, str. 69–73 i tablice) korzysta z Grzepskiego, Januszowskiego i podaje kilka opisów łanów z niedrukowanych ksiąg rewizorskich. Czacki poszedł za Zawackim, Haurem i Solskim, a Grzepskiego, Januszowskiego i Gaworskiego nie znając, twierdzi, iż Zawacki jest pierwszym, który w dziele drukowanem wymiar łanów ustanowił. W tablicy, dołączonej do swego znakomitego zresztą dzieła, podaje Czacki w łokciach kwadr. polskich wymiar następujących łanów: frankońskiego większego i mniejszego, niemieckiego, kmiecego większego i mniejszego, rewizorskiego i włóki chełmińskiej. Ksiąg skarbowych, na które się poprzedni autorowie powoływali, Czacki w archiwum skarbu nie wyszukał. Znalazł je jednak w naszych czasach A. Pawiński i opisy łanów ogłosił w „Księgach podskarbińskich z czasów Stefana Batorego, 1576 –1586.” Szereg łanów, o jakich podają nam wiadomość autorowie powyżej cytowani, jest następny: 1) Łan staropolski, 2) ł. wójtowski czyli rewizorski, 3) ł. królewski sprawdzony, 4) łan hybernowy, 5) ł. frankoński większy, 6) ł. frankoński mniejszy czyli niemiecki, 7) ł. chełmiński. Przestrzeń łanu królewskiego starego czyli staropolskiego obliczana jest na 126 – 228 morgów, królewskiego wójtowskiego czyli rewizorskiego – na morgów 90, królewskiego hybernowego – na morgów 64 4/5, frankońskiego większego – na morgów 50 1/2, frankońskiego niemieckiego – na m. 40 3/8 do 43 1/5, włóka chełmińska – na m. 30, łan polski czyli kmiecy większy – na m. 21 1/2 do 23 1/25. Piekosiński, który jest autorem najgruntowniejszej rozprawy „O łanach w Polsce wieków średnich” (Kraków, 1887 r.), powiada, iż przyszedł stanowczo do przekonania, że znane były wówczas dwa tylko typowe łany, a mianowicie: chełmiński, zwany inaczej flamandzkim lub szredzkim, 30-to morgowy czyli odpowiadający dzisiejszej włóce polskiej i wielki, zwany frankońskim, magdeburskim lub niemieckim, mający morgów przeszło 40. Wszystkie zaś inne co do rozmiarów swej powierzchni zostawały już tylko w pewnym stosunku do tych dwuch łanów typowych, t. j. były od nich o 2 –3 razy większe lub o połowę mniejsze. Łan staropolski o 126 morgach mógł być rolą wójtowską czy sołecką trzechłanową na prawie magdeburskiem lub czterechłanową na prawie szredzkiem albo chełmińskiem. Łan wójtowski czyli rewizorski o 90 morgach jest rolą wójtowską lub sołecką o trzech łanach chełmińskich czyli szredzkich. Łan królewski sprawdzony, mający około 85 morgów, przedstawia rolę wójtowską lub sołecką, złożoną z dwuch wielkich łanów frankońskich, wreszcie łan królewski hybernowy, mający około 64 morgów, mógł być albo rolą wójtowsko-sołecką, liczącą 1 1/2 łanu frankońskiego lub 2 łany szredzkie. Król, udzielając przywilej wójtowi do założenia nowej wsi, dawał mu rolę kilkakrotnie większą niż innym kmieciom czyli 3 – 4 łany zwykłe, i w tem leży przyczyna obszaru łanu królewskiego lub wójtowskiego. Wielkość zaś zwykłego łanu jako jednostki gospodarczej, t. j. roli jednego osadnika, obliczana bywała podług sił przeciętnej rodziny, tak, żeby bez obcej pomocy mogła podołać gospodarstwu. W przywilejach lokacyjnych nie napotykamy nigdzie śladu łanów polskich, ponieważ łany kmiece, rzekomo polskie, powstawały tylko drogą podziału wielkich łanów miary frankońskiej na półłanki i ćwierćłanki, czego ślad pozostał dotąd w pospolitych nazwach podzielonych gospodarstw na Mazowszu i Podlasiu: „półwłoczek” i „ćwiertka”. Rola pierwotna polskiego osadnika, zwana także radłem od narzędzia, jakiego do jej uprawy używał, lub też dziedziną, obejmowała powierzchni około 15 morgów i potrzeba było, jak nam Helmold poświadcza, trzymać do jej uprawy jedną parę sprzężaju. Role te nie były nigdy jednostajne. Pierwotny bowiem lechita nie miał żadnego powodu trzymać się jakiejkolwiek miary, która zależała od jego potrzeb, wielkości rodziny, łatwości karczunku, urodzajności gleby. Puszcza bez granic stała każdemu otworem. Inaczej było przy osadach zakładanych na prawie niemieckiem, gdzie z góry ustanowiona była miara, której osadnik przekroczyć nie mógł. To też gdy role we wsiach polskich, na prawie niemieckiem założonych, przedstawiały zawsze pewne regularne geometryczne figury, rozmiarami do siebie zbliżone, to przeciwnie dziedziny w prastarych wsiach polskich przedstawiały brak z góry obmyślanego planu i niejednostajność obszaru gospodarstw. Rezultaty mozolnych badań prof. Piekosińskiego w przedmiocie łanów dają się streścić w następujących punktach: 1) Prastara lechicka dziedzina, t. j. rola pierwotna lechickich tubylców, obszerna w XII wieku około 15 morgów, zwana także radłem, nie wytworzyła z siebie jednostki mierniczej, t. j. łanu polskiego. Łany więc używane w Polsce wprowadzone zostały przez zapożyczone z Niemiec prawo osadnicze. Dwa tylko łany używane były przy zakładaniu wsi w Polsce wieków średnich, mianowicie: łan mały flamandzki, zwany także chełmińskim lub szredzkim, równy 30 morgom miary dawnej polskiej i łan wielki frankoński czyli niemiecki, obszaru morgów 43 1/2. Żadne inne łany mniejsze, ani większe nie istniały pierwotnie w Polsce jako jednostki miernicze. Nazywano tylko łanem staropolskim wójtowstwo lub sołectwo o 126 morgach, łanem wójtowskim czyli rewizorskim o 90 morgach, królewskim sprawdzonym o 85 1/3 morgach, wreszcie królewskim hybernowym o 64 4/5 morgach, które to gospodarstwa obejmowały zazwyczaj 2 – 4 łany flamandzkie lub frankońskie. Są to więc wymiary ról wójtowskich lub sołtystw przyjętych niewłaściwie za jednostkę mierniczą. Mniejsze zaś łany, mianowicie łan kmiecy większy o 21 1/2 morgach i kmiecy mniejszy o 11 –12 morgach, powstały wskutek dzielenia łanu wielkiego frankońskiego na półłanki i ćwierćłanki. P. H. Wierciński w „Gaz. Warszawskiej” (nr. 240 z r. 1882) podał z archiwum benedyktyńskiego szczegółowe wymiary i opisy łanów wąwolnickich z Lubelskiego w wieku XVII. Jako dowód, że w XIII wieku wszystkie gospodarstwa składały się z ról łanowych a nie folwarków, posłużyć może przywilej Kazimierza, księcia opolskiego, z roku 1228, który, chcąc podarować Klemensowi (Jaksie z Ruszczy, późniejszemu fundatorowi klasztoru staniąteckiego) 20 łanów roli, nie musiał ich nigdzie w jednym obrębie posiadać, skoro nadaje aż w 13-tu wioskach rozmaitych.
Łanowa piechota. Król Stefan Batory postanowił, aby z dóbr królewskich, z pewnej liczby łanów wybierany był żołnierz z kmieci królewskich do piechoty (zwykle po jednym z każdych 20-tu łanów). Stąd powstały nazwy: żołnierz łanowy, wybraniec z łanów, łannik i piechota łanowa, (ob. Piechotą).
Łanowe, nazwa jednego z najdawniejszych podatków w Polsce, o którym mówią konstytucje z lat 1374, 1433, 1496, że był naówczas pobierany po groszy dwa z łanu całego lub w części osiadłego. Ponieważ podatki w dawnej Polsce były tylko czasowe i zmieniano je na każdym prawie sejmie, przeto podatek łanowy ograniczony był z czasem do samych tylko wójtostw i sołectw w dobrach królewskich. Uchwała z r. 1726 oznaczyła opłatę w gotowym groszu po złp. 100 z łanu, a Komisja skarbu koronnego uniwersałem z dnia 27 lipca 1779 r. uregulowała ostatecznie pobór tej opłaty. Po rozbiorach kraju rządy pruski i austrjacki utrzymały posiadaczy łanów, o ile przywileje im służące nie ustawały, lub gdzie w dobrach rządowych nie uznano potrzeby wcielenia tychże łanów do folwarków, z którymi przez rząd pruski rozdarowywane, a przez austrjacki sprzedawane były. Rząd Księstwa Warszawskiego uchwałami sejmowemi z lat 1809 i 1811 i rząd Kongresówki po r. 1815 zachował w całości podatek łanowy, zniesiony ostatecznie w r. 1866.
Łaszt, z niemiec. Last, miara rzeczy sypkich, przyjęta w północnych Niemczech i wogóle w portach nadbaltyckich. Solski pisze w XVII w., że „łaszt zboża ma gdańskich korcy 60”, a ksiądz Kluk, że „łaszt gdański czyni około 30 korczyków naszych.” Solski widocznie nazywa korcami gdańskimi szefle pruskie, bo np. w Hamburgu liczą dziś na łaszt 60 takich szefli, co czyni około 25 8/10 korca warszawskiego. Łaszty zresztą były inne do pszenicy i żyta, a inne do jęczmienia i owsa. Wyrażenie „łasztem” znaczyło w mowie staropolskiej to samo, co: kupą, chmarą, hurmem, gromadą, bo łaszt stanowił istotnie dużą gromadę ziarna.
Ławnik, inaczej zwany przysiężnikiem, członek rady lub sądu miejskiego, urzędnik, zasiadający na ławie urzędu czyli magistratu. Sąd na prawie niemieckiem, najwyższy prowincjonalny miejski, składał się z wójta i siedmiu ławników, którzy przy sądzeniu spraw spełniali obowiązki sędziów, dając swoje głosy na jedną lub drugą stronę. Wójt przewodniczył „ławie”, którą zasiadali „ławnicy”. W Krakowie ławnicy wybierani byli przez rajców, a w pewnych razach przez „wielkorządcę” krakowskiego. Od r. 1475 wójt krakowski mógł być wybierany tylko z grona ławników.
Łaźbić – podbierać miód i wosk z barci leśnych w jesieni. Bartnik, przystępując do ukroju czyli do wzięcia pożytku od pszczół, bierze sitko na twarz, t. j. okrycie od użądlenia pszczół, i po leziwie dostaje się do barci. Usiadłszy na łaźbieniu czyli ławeczce od leziwa, wprost otworu barci, wyjmuje zatwor czyli zdłuż, a jeżeli pszczoły nie korzą się ale żądlą, podkurza je kurzyskiem czyli próchnem, tlejącem w wąklicy (starym garnku), którego dym przymusza pszczoły do ustąpienia z miejsca, gdzie plastry mają być poderznięte. Do podrzynania plastrów używa się noża obosiecznego, zwanego rzezec, a plastry składa do naczynia zwanego krobią lub króbką, pozostawiając w barci tyle, ile pszczołom do przeżycia zimy potrzeba. Dopełnić to wszystko zowie się barć wyłaźbić.
Łaźnia. Arab Al-Bekri, opisujący w X i XI wieku Polskę i Słowian, powiada, iż nie znają kąpieli, „lecz budują sobie dom z drzewa i zatykają szczeliny jego żywicą, służącą im także zamiast smoły do korabiów. W domu tym czynią ognisko z kamienia w jednym kącie i na samym wierzchu nad ogniskiem robią otwór dla wypuszczania dymu. A skoro ognisko się rozpali, zamykają okno i zapierają drzwi domu. Mają tam naczynia do wody, którą polewają ognisko dla wytworzenia pary. Każdy z nich ma wiązkę suchych wici, któremi w ruch wprawiają powietrze i przypędzają do siebie. Wtedy cieką z nich rzeki potu i otwierają się ich pory, a co jest zbytecznego, wychodzi z ich ciała i na żadnym nie zostaje śladu krost ani wrzodów”. Po tej najdawniejszej wiadomości o łaźni mamy najstarszą kronikę polską Marcina Gallusa, piszącego o Bolesławie Chrobrym, iż młodzieńców, których chciał napomnieć lub ukarać, do łaźni królewskiej kazał wołać i tam im dawał przestrogi, nieraz sam chłostał, potem obdarzał i do domu odsyłał. Szajnocha, pisząc z tego powodu o Marcinie Gallu, powiada, iż umie on przy każdym wypadku przytoczyć jakąś facecję. Oto obaj Bolesławowie uderzają mieczem w złotą bramę kijowską. Bolesław Śmiały, przyrzekając opiekę Wiel. ks. kijows. Izasławowi, targnął go za brodę, Chrobry sprawia łaźnię możnym młodzianom. Każda z tych przypowiastek zawiera pewien szczegół prawdziwy, lecz prawda ta miała inne znaczenie niż w ustach kronikarza. I tak uderzenie orężem w bramę było przyjętym w średnich wiekach znakiem symbolicznym uroczystego wzięcia w posiadłość. Targnięcie za brodę było symbolem przyjmowania kogoś w swoją opiekę. Łaźnia Chrobrego miała również raczej symboliczne niż rzeczywiste znaczenie. Uchodzi ona za akt kary cielesnej, ale któż zechce wierzyć naprawdę, żeby potężny i wielce przykładny król własnoręcznie chłostał poddanych. Obrzęd kończy się podniesieniem młodzieńców do wyższego stopnia godności i wesołym powrotem do domu. Z całej powiastki widać, iż mniemana chłosta łazienna przynosiła więcej chluby niż ujmy i rzeczywiście miała ona symboliczne znaczenie jakiejś czci wyrządzanej. Jakoż istotnie przed pasowaniem rycerskiem na zachodzie Europy miewała miejsce uroczysta kąpiel, zwłaszcza w Anglii, gdzie z powodu obrzędowego znaczenia tej łaźni rycerskiej powstał osobny order „łazienny”, po dziś dzień istniejący, a trzykrotne uderzenie orężem po ramieniu i „policzek rycerski”, „ostatni w życiu rycerza”, mogły nieobeznanym z ceremonją prostaczkom wydawać się naprawdę karą cielesną. Wszystkie okoliczności przytoczone przez Gallusa stwierdzają domysł, że łaźnia Chrobrego była symbolem zaszczytu rycerskiego. Epoka Bolesława Chrobrego była o wiele mniej barbarzyńską i rubaszną niż powszechnie mniemamy. Bol. Chrobry, waleczny i pobożny, zaprzyjaźniony z mężami wielkiej świętobliwości, jak św. Wojciechem i św. Brunonem, otoczony dworem przykładnego rycerstwa, miał stosunki z Anglją rządzoną długo przez jego szwagra Swena i siostrzeńca Kanuta. Używanie łaźni należało do codziennych i ulubionych potrzeb życia u Polaków i na Rusi. Wielki ks. Witold do łaźni chodził prawie codziennie. Jagiełło używał łaźni co dzień trzeci. Papież Eugenjusz IV, na żądanie Świdrygiełły, pozwolił mu dla zdrowia nawet w niedzielę sporządzać łaźnię. Zygmunt I chodzi do łaźni i kąpieli w każdą sobotę. W podróży nawet, choćby w miasteczku lub wiosce każe odszukać sobie łaźnię i w niej ciało swoje wystawia na działanie pary lub ciepłej wody. Syn jego Zygmunt August był ostatnim z królów polskich zwolennikiem tej kąpieli staropolskiej. Po nim Walezjusz, francuz, Batory, siedmiogrodzianin, Zygmunt III, wychowany w Szwecyi, kąpali się w wannach. Marcin Kromer pisze: „Polacy latem i zimą dla obmycia i pokrzepienia ciała lubią łaźnie i cieplice, których oddzielnie niewiasty, oddzielnie mężczyźni zażywają.” Górnicki w „Dworzaninie” taki daje obraz łaźni polskiej: „Jako do łaźni pospolitej kto wnidzie, ten musi cierpieć wiele niewczasów: gdzie jeden się maże gorzałką z mydłem, drugi maścią od urazu, więc ten puszcza bańki, a ów zasię siecze się winnikiem, zasię jeden woła: zalej, a drugiby rad, żeby drzwi uchylono.” W wieku XVI każdy możniejszy mieszczanin lwowski miał w domu swoim własną łaźnię. Nie używać łaźni znaczyło sprawić wielkie umartwienie ciału. Żacy szkolni chodzili ze światłem i śpiewem z księżmi do chorych, za to miewali (jak panujący) prawo uczęszczania darmo do łaźni miejskich. Ślad łaźni publicznej w Warszawie mamy już za Janusza starszego, księcia mazowieckiego w r. 1376. Panowie budowali sobie łaźnie przy swoich zamkach i pałacach. W XVII w. słynęła dziwami swego urządzenia łaźnia pińczowska Wielopolskich, której opis wierszowany, jako ósmego cudu świata, wyszedł w oddzielnej broszurze, zapewne nagrodzony i wydany kosztem ówczesnych dziedziców Pińczowa. Wodotrysk w rodzaju dzisiejszego prysznica tak jest w tej łaźni opisany:

Kiedy się tkniesz rzeczy jednej,
Puści się deszcz niepodobny
Z góry i ze ścian, z pawimentu
I z każdego instrumentu,
Który w sobie wodę nosi,
Co trzydzieści wód przenosi.
Statua kamienne stoją
I te dziwne rzeczy broją i t. d.

Jeszcze w XVII w. każde miasteczko, dwór szlachecki i wieś, miały własną łaźnię sposobem staropolskim urządzoną, t. j. izbę w budynku drewnianym z piecem i ogniskiem, gdzie na rozpalone kamienie lano wodę. W opisie łaźni pińczowskiej wymienione są:

Nawet i wszystkie wierzchnice,
Także też przy niej cieplice,
Pieca kamionki nie widać...

Łaźnie miejskie wydzierżawiały magistraty łaziebnikom lub balwierzom. Zajmowanie się jednak łaźnią poczytywano za uchybiające powadze cyrulika, przeto cech cyrulicki w Zamościu, (zawiązany r. 1622), rozpoczyna ustawę swoją od zastrzeżenia: „Żaden do tego cechu nie może być przypuszczony, któryby łaźnią trzymał, w łaźni robił, albo się w łaźni tego rzemiosła uczył, ażby cech przejednał.” Zatargi łaziebników z cyrulikami powtarzały się dość często, osobliwie kiedy który z łaziebników wbrew prawu miednice nad drzwiami w ulicy wywiesił, i kończyły się skazaniem winnego na grzywny i zdjęciem godła cyrulickiego. Niekiedy cech z cechem występowały wprost do walki. Tak np. w Wilnie po sporach i kłótniach zawarto r. 1722 „konwencję”, do której obie strony stosowały się przez lat 38, dopóki nie został starszym w cechu cyrulików „sławetny Marcin Mazurkiewicz” i nie rozpoczął prześladowania łaziebników. Zrzucano im szyldy, odmawiano uczniów i zabierano instrumenta. Sam Mazurkiewicz, zebrawszy raz czeladź i uczniów cyrulickich, wpadał do łaziebników i groził biciem lub „kańczukował”, a niejakiemu Kozłowskiemu przed izbą sądową nos obciął. Uciśnieni podawali skargi do magistratu, pisząc w nich, że „z jednej tylko krwi puszczania i brzytwy siebie, żony i dzieci prowidują”. W odnowionej nareszcie konwencyi zastrzeżono, aby łaziebnicy po klasztorach, pałacach, kamienicach, dworach i domach z instrumentami nie chodzili, panów szlachty i innych osób pod żadnym pretekstem nie golili i recept nie dawali, a tylko ludzi w łaźniach obsługiwali i pacjentów, do ich domów przychodzących. Wszakże dla wiadomości publicznej i dystynkcyi profesyi swojej, mogą mieć na znak konfraternii swojej, „jako przy kościele ojców bonifratellów tutejszych, pod tytułem św. Krzyża będącym, fundowanej, figurę krzyża czerwonego na blasie biało malowanej z wyrażeniem pod nim dwuch baniek cyrulickich, przy łaźniach i mieszkaniach swoich na drążku czerwono malowanym wywieszoną lub do ściany mieszkalnej przybitą.” (Dr. Fr. Giedrojć „Ustawy cechów cyrulickich w daw. Polsce”, Warsz. r. 1897). Ostateczny upadek i zaniechanie powszechne łaźni staropolskich nastąpiło w dobie saskiej. Pozostały tylko przysłowia: 1) Sprawić komu łaźnię (lub suchą łaźnię). 2) Dać ścierkę po łaźni. 3) Im kto w łaźni wyżej siedzi, tem się więcej poci. 4) Obdarty, jak łaziebnik.
Łątka, nazwa staropolska marjonetki, lalki, osóbki kuglarskiej i wogóle sztucznej postaci ludzkiej wyrobionej z czegokolwiek i ustrojonej. Stąd mówiono, że „kobiety stroją się jako łątki”, a „chwała zwodnicza, jak łątki jakie pokazawszy, do kosza zmyka.” Łątkarzem nazywano tego, co robił łątki, lub co z niemi chodził po świecie dla zarobku.
Łeż lub łez (rodz. żeńsk.), kłam, kłamstwo, łgarstwo. Wereszczyński pisze: „Gniewamy się jako przodkowie nasi, kiedy nam kto łeż zada.” Górnicki mówi, że przed kłamcami Polacy obrus krajali. Tak miało bywać u Jana Zamojskiego, jak to twierdzi Vanozzi w pamiętnikach, wydanych przez Niemcewicza. W wierszu „Satyr” Jana Kochanowskiego czytamy:

Ani sieść za stół z podejrzanym chcieli,
Obrus przed nim rzezali, talerz nożmi któli,
Jeśli nie chciał ustąpić, musiał po niewoli.
Ale wy cóż dziś w sobie rycerskiego macie,
Okrom tego, że czasem o łeż się gniewacie.

Tradycja ta była narodową, bo spotykamy ją wszędzie, nawet w wierszowanym opisie łaźni pińczowskiej:

Przed czci odsądzonymi
Przodkowie nasi obrusy rzezali,
Z nimi nie siadali.

Wyraz łeż, zapomniany już w języku książkowym i klas wyższych, przechował lud mazurski i podlaski, tylko mazurząc łez.
Łęk. Tak się zowie siodło polskie z dwoma „kulami”, z przodu jedną, a drugą z tyłu. Kitowicz powiada: „Łęk był o dwuch kulach równych, z przodu i z tyłu w górę podniesionych, między które siadał jeździec na poduszkę skórzaną, sierścią bydlęcia wypchaną, rzemieniem przez brzuch konia przywiązaną.” W pochodzie łuk przewieszano przez ramię, a szablę na łęku; usarze i pancerni zdjęte przyłbice zawieszali na łęku. Mając konie posłuszne na głos jeźdźca i dotknięcie ostróg, zawieszano na łęku cugle czyli wodze, gdy uderzano na wroga, żeby mieć do walki obie ręce. Zręczni jeźdźcy dosiadali konia, nie dotykając się łęku, stąd Szym. Starowolski, wyrzucając paniczom zniewieściałość, pisze: „Nie wsiędzie paniątko teraz na koń, siodła się nie tykając, albo łęku”. Cztery były w użyciu rodzaje siodeł w Polsce: łęk, terlica, jarczak i kulbaka turecka.
Łogosz, z węgiers. logos – koń orczykowy, lejcowy, doprzęgany. Piotr Kochanowski (synowiec Jana) pisze: „Woźnica chwoszcze, uczenie dyszel kierując wozowy, łogoszem spięte cztery jednorożce”.
Łokieć – staw średni u ręki i część tejże od przegubu łokciowego do dłoni. Gdy pierwotne miary długości tworzyli sobie ludzie z przeciętnych wymiarów własnego ciała, łokciem nazwali Polacy długość przeciętnej ręki od ramienia do dłoni. Ponieważ szerokość wielkiego palca w brzuszczu przy osadzie paznogcia stanowi mniej więcej 24-tą część tej długości, podzielono więc łokieć na 24 cale czyli cztery ćwierci sześciocalowe. W zbiorach doktora Karola Benni’ego znajduje się łokieć drewniany czworokantny perłową konchą inkrustowany, z rączką ozdobnie toczoną i wyrzynaną. Na łokciu znajdujemy z jednej strony r. 1651, z drugiej litery zapewne właściciela przedmiotu: M. G. Rączka ma ten sam charakter ozdobności, co głowica u laski pielgrzymiej ks. Radziwiłła Sierotki (ob. Enc. Star. t. III, str. 136). Długość łokcia z r. 1651 (oprócz rączki) wynosi nieco więcej niż 57 1/2 centymetra; równa jest zatem najściślej długości łokcia warszawskiego potwierdzonego w XVIII w. przez Komisję skarbową koronną. Podany tu w rysunku jest zatem łokciem polskim z czasów króla Jana Kazimierza, podzielonym na cztery równe części oznaczone znajdująceęmi się na nim inkrustacjami. Łokieć wielki ob. Strzała.
Łokietek, niziołek, karzeł, człowiek maleńkiego wzrostu. Łokciem nazywano długość ręki, więc niby taki, jak długa ręka u zwykłych ludzi. Król Władysław, ojciec Kazimierza Wiel., od małego swego wzrostu dostał dziejowy przydomek Łokietka. O Ameryce południowej długo krążyły w Polsce wieści, że żyje tam jeden naród łokietków (liliputów), którzy ustawiczną wojnę z żórawiami prowadzą.
Łoktusza, stara nazwa płachty, rańtucha, szala, którym się okrywały zwłaszcza kobiety na ramiona i łokcie, a stąd poszła nazwa łoktuszy i naramiennik zwano także niekiedy łoktusza. Wac. Potocki określa najlepiej rodzaj użytku: „Niesie dziecię w opasanej na ramię łoktuszy”. Pastuch przykrywał się łoktuszą na słotę, jak to i dzisiaj jeszcze widujemy. Kolory czerwony i biały były tradycyjne i najmilsze narodowi; pierwszy osiągano z owadu „czerwcem” zwanego lub krwi zwierząt, drugi przez bielenie płótna na słońcu. Dawne łoktusze były to właśnie duże chusty z białego grubego płótna, które biały wygląd nadawały zdaleka gromadom ludu wiejskiego. Mikołaj z Wilkowiecka pisze:

Pójdźcież za mną, miłe dusze,
Zawinąwszy się w łoktusze.

Łowczy. W dobie piastowskiej, gdy prawie cała Lechja była krajem leśnym, a bory, przepełnione wszelkim zwierzem, stanowiły śpiżarnię dla książąt i narodu, łowiectwo było korzystnym przemysłem, a urząd łowczego bardzo ważnym zawodem. Kroniki mówią o łowczych Bolesława Chrobrego, a w dokumentach z lat: 1208, 1228, 1248, wspominany jest już wszędzie łowczy pod łacińską nazwą venator. W dokumencie kujawskim z r. 1250 mamy wyraźnie, że łowczych dworskich, urządzających polowania książęce, zwano „psiarzami”, mieli bowiem pieczę nad sforami ogarów. Do składu urzędników honorowych Rzplitej należeli: Łowczy koronny, Łowczy litewski, Łowczy nadworny koronny i Łowczowie po ziemiach, którzy nosili tytuły bez żadnych obowiązków, jeno dla zwyczaju i uświetnienia majestatu monarszego. Skrzetuski w „Prawie polskiem” powiada: „Łowczowie nazwani od dozoru polowania królewskiego”. Urząd „podłowczego” nie uzyskał stałego bytu, powiada Lelewel. Panowie polscy (których podstawą kuchni, żywiącej liczne rzesze sług, dworzan i gości, bywała w zimie zwierzyna) mieli swoich łowczych, podłowczych, nadłowników, strzelców, polowników, dojeżdżaczów, ptaszników, sokolników lub sokolniczych, bażantników, źwierników (dozorców zwierzyńca), stanowniczych, objezdników, osaczników, szczwaczów, sietniczych, kotłowych, psiarczyków. Radziwiłł „Panie kochanku” miał łowczych w wielu dobrach. Łowiectwo było zawodem, wymagającym wielu praktycznych wiadomości, a dobry łowczy był poszukiwanym oficjalistą. Ludzie ubodzy znajdowali na tej drodze kawał chleba u możnych. Zasłużony strzelec wychodził u możnej szlachty na łowczego. Żonę łowczego ziemskiego zwano „panią łowczyną”, a syna „łowczycem”.
Łowiec, myśliwiec, odpowiednio do rodzaju swych zajęć i obowiązków miewał rozmaite nazwy. Był więc łowczy czyli główny rządca i kierownik łowów, był ptasznik, zastawiający sieci, sidła i inne samołówki na ptaki, sokolnik lub sokolniczy, przykładający sokoły i jastrzębie do łowów i z nimi polujący, stanowniczy, znawca kniei, przechodów zwierzyny i rozstawiający myśliwych. Strzelcem był każdy uzbrojony w broń palną, polownik zawiadywał chartami w polu; bażantnik miał dozór nad bażantarnią; źwiernik był dozorcą zwierzyńca; dojeżdżacz lub objezdnik konno charty prowadził i zwierzyny złapanej dojeżdżał; osocznik sieci rozstawiał i strzegł; sietnik lub sietniczy sieci wiązał, naprawiał, zbierał, woził; szczwacz szczwał psy do gonienia; kotłowy i psiarczyk zajmowali się żywieniem psów.
Łowieckie prawa. Za Piastów i Jagiellonów prawo polowania na grubego zwierza należało w całym kraju do książąt i królów, jako jus regale. Za Stanisława Augusta zastrzeżono jeszcze to prawo dla królów w promieniu 3-milowym od Warszawy. Prawo polskie zabraniało polowania na cudzych gruntach, zatem dozwalało na własnych. Król Władysław Jagiełło postanowił przezornie prawem z r. 1420, że „zająca ktoby na cudzym gruncie nad zamierzony czas i bez dozwolenia pańskiego szczwał, 3 grzywny takiemu płacić ma”. Czas zaś zamierzony, tj. dozwolony do polowania, oznaczono tem prawem od zebrania wszystkiego zboża z pola do św. Wojciecha (23 kwietnia). Uchwałami sejmowemi zabroniono wybierać młode lisy, także przejmować zwierza ściganego przez kogo innego, lub psy jego chwytać, gdy przekroczą granicę. Uchwała z r. 1775 potwierdziła przepisy Jagiełły, określając czas do polowania w tydzień po św. Bartłomieju do 1 marca. Statut litewski tak samo jak prawa polskie nie dozwalał polować na cudzym gruncie, a nawet nie pozwalał za ranionym zwierzem wchodzić na cudzą dziedzinę. Wolno było tylko za wilkiem i lisem, byle to nie nastąpiło ze szkodą w cudzych polach. Czas do polowania wzbroniony był na Litwie od Wielkiej Soboty aż do zebrania z pól wszelkiego zboża.
Łowy. W kraju pokrytym lasami łowiectwo należało do kultury jego mieszkańców. Kto nie chciał, bywał myśliwym, jeżeli nie z zamiłowania, to z prostej konieczności. Wilki bowiem rzucały się stadami na ludzi i ich dobytek, a inna zwierzyna dostarczała mięsiwa na stół powszedni. Bolesław Chrobry utrzymywał ptaszników i łowców z różnych narodów, którzy sztucznie łowili wszystkie ptactwo i zwierzynę, jaką stoły jego zastawiano. Ponieważ, o ile jest wiadomem, arystokracyi celtyckiej zawdzięczano na zachodzie Europy wynalazek polowania z sokołem, rzecz więc naturalna, że do tego rodzaju polowania Piastowie nasi musieli przyjmować w swoją służbę łowiecką pierwszych sokolników z zachodu przybyłych. Kronikarze wzmiankują, że w tego rodzaju łowach szczególne miał upodobanie Bolesław Śmiały. Bolesław Krzywousty już w latach młodocianych obyczajem słowiańskim rzucał się z oszczepem na dziki i niedźwiedzie. Raz na łowach napadli go (r. 1106) Pomorzanie. Później ubijał nieraz dziki i żubry w puszczach Usedomskich, na wyspie u ujścia Odry położonych. Długosz powiada o łowach Krzywoustego w borach Usosińskich (Vsosin), gdzie było mnóstwo żubrów, i opisuje przygodę cześnika książęcego Sieciecha z rozjuszonym żubrem odyńcem. Tenże dziejopis powiada o Pawle, biskupie krakowskim (od r. 1260 do 1292), że był tak zapamiętałym miłośnikiem łowów, iż nie pomnąc na godność biskupią, gdy raz w puszczy kieleckiej jeden z myśliwych spłoszył mu zwierza, który skutkiem tego nie dobiegł do sieci, w gniewnem uniesieniu przebił go rohatyną, którą wówczas miał w ręku. Gdy wybierając się na łowy, mszę św. odprawiał, słuchali takowej jego myśliwi, trzymając w pogotowiu psy i sokoły w kaplicy. Pomiędzy sposobami łowieckimi, wymienionymi w dokumencie z r. 1287, są „stępice” i „jamy”. Czem były pierwsze, domyślać się można z zatrzasku drewnianego na wilki, jaki znaleźliśmy jeszcze pod tą samą nazwą sędziwego zagrodowego myśliwca w zapadłym zakątku Mazowsza łomżyńskiego i pod wyrazem stępica w rysunku podamy. „Jamy” były to doły samołówcze, których opis podajemy pod wyrazem wilczy dół. Gruby zwierz w kniei poczytywał się wyłączną własnością pańską tj. króla w dobrach koronnych, biskupa w duchownych, szlachty dziedzicznej w ziemskich. Królowie, biskupi i magnaci utrzymywali wojska myśliwych, którym przewodniczyli łowczowie generalni. Cała ludność musiała dopomagać myśliwym, zwoływana na obławę czyli „przełaję”. Liczne były w tej mierze powinności. Rzeźnicy dostarczali łbów bydlęcych dla psów, wątrób dla sokołów. Każda wieś „polska” miała obowiązek żywić psy, sokoły, podejmować łowców, albo opłacać „psiarskie”. Tak wszędzie wspierani, przeciągali myśliwi królewscy, biskupi, magnaccy od „łowiska” do „łowiska” z psami, z mnogim przyborem sieci, pęt, sideł, oszczepów, łuków, kusz, z narzędziami zwanemi „kłodą”, „stępicą” i t. d. Odrębny tryb życia i wielka mnogość sposobów i wyrażeń technicznych wykształciły osobny język łowiecki Polaków – (ob. myśliwski język), ściśle przekazywany i przestrzegany. Było to życie swobodne, pełne przygód i namiętnego powabu dla narodu z duchem rycerskim. Nawet uczeni biskupi udowadniali przykładami z historyi zbawienność łowów myśliwskich. Dla młodzieży były one istotnie środkiem do zahartowania zdrowia, domową szkołą życia rycerskiego i znoszenia niewygód. Chłop uciekał z roli w służbę myśliwską, jako pod tarczę wolności. Okazana przy uczcie mniejsza lub większa liczba zdobytych rogów turzych stanowiła chwałę puszczowego łowcy, spoglądającego z pogardą na dojeżdżaczy zajęcy w polu. Owoce trudów myśliwskich przynosiły zresztą wielki pożytek. Jak świadczy Długosz, solona w beczkach lub wędzona zwierzyna płynęła okrętami w handel zamorski. Czasu wojny, wożono te mięsiwa za wojskiem, jako główny zapas żywności. Szynki pobierano nieraz daniną pod nazwą pernae. Futra należały do najulubieńszych strojów i były jednym z głównych przedmiotów handlu, tak że niektóre opłaty sądowe działy się w kożuchach i błamach gronostajowych, łasiczych, kunich i lisich. Przed upowszechnieniem się groszy praskich Wacława, krążyły nieraz w handlu zdawkowym na rynku krakowskim skórki kunie i popielicze, zwane łebkami i mordkami, lub (w większej ilości powiązane w grzywy), grzywnami. Podług kronik i podania litewskiego, Gedymin na górze Swiętoroha koło Wilna r. 1320, własną ręką ubił ogromnego tura. Stryjkowski powiada, iż Jagiełło tak namiętnie oddawał się łowom, iż wolał z tego powodu przebywać w Litwie, niż w Koronie. To też na grobowcu jego wyobrażono ptaka i dwa psy myśliwskie. Chodakowski w liście pisanym r. 1819 do Łukasza Gołębiowskiego mówi, że w skarbcu cerkwi sofijskiej w Nowogrodzie Wielkim widział srebrną ogromną blatę, na której w cerkwi podają metropolicie ubiory, wyobrażającą w górze pogoń litewską, na środku księcia na koniu, rzucającego pocisk za jeleniem, w tyle zaś drużynę łowiecką i charty, doganiające zająca. Po bokach lilje i róże zdobiły to naczynie sposobem brakteatowym wybijane. Chodakowski zdumiony był pięknością tej roboty i uważał pomienioną tacę za dar albo Witolda, miłośnika łowów, albo którego z Olelkowiczów. Nietylko Kazimierz W. złamał nogę w udzie na łowach, ale i Jagiełło miał podobny wypadek, gdy r. 1426, w powrocie zimą z Litwy do Korony zatrzymawszy się w puszczy Białowieskiej, gonił za niedźwiedziem. Ruszywszy stamtąd do ziemi Chełmskiej, przepędził dni zapustne i post cały w Lubomli i Krasnymstawie, lecząc złamaną nogę. Mięso z ubitych żubrów kazał Jagiełło solić i wysyłał Narwią i Wisłą dla uczonych krakowskich w podarku. Naśladował go w tej mierze i syn Kazimierz. Długosz, naoczny świadek, bo nauczyciel dzieci tegoż króla, powiada, że w początkach stycznia 1469 r. monarcha polski, „nabiwszy w puszczach wielką moc zwierzyny, porozsyłał ją w darze biskupom, panom, senatorom, kapitule, wszechnicy naukowej i rajcom krakowskim”. W innem miejscu wspomina Długosz o szubie podbitej sobolami, którą Kazimierz Jagiellończyk nosił w czasie łowów. Młody humanista i poeta niemiecki Konrad Celtes, który przybył w r. 1489 do akademii krakowskiej, aby słuchać astronomii i matematyki, wykładanej przez Wojciecha z Brudzewa (nauczyciela Kopernikowego), opisał w swych poezjach krainy nadwiślańskie, Karpaty, Kraków, saliny wielickie i polowanie na żubry. Ostatni potomek potężnego rodu Tęczyńskich zginął od dzika. W XVI w. musiało być wiele Polek zamiłowanych w łowach, skoro pisze o nich Górnicki: „Myśliwych (niewiast) nie wspominam, bo tych w Polsce pełno”. Były poszukiwane psy gończe medjolańskie, zwane w statucie litewskim „medelańskie”. Monarchowie polscy w nadaniach majątków na prywatne dziedzictwo zastrzegali sobie wyłączne prawo polowania na żubry i rysie oraz łowów z sokołami. Zdarzały się jednak rozdawnictwa i bez żadnych zastrzeżeń. Tak np. Konrad książę mazowiecki przywilejem z r. 1231 dał zobowiązanie kapitule płockiej, że jego myśliwi, ludzie z sieciami i sokolnicy do wsi kapitulnych nie będą wchodzili. Zygmunt August dozwolił chłopom w królewszczyznach na ich włókach zabijać wilki, lisy, rosomaki i zające, sarny zaś i grubego zwierza dla siebie zachował. Przy puszczach królewskich nie wolno było chłopom mieć rusznicy pod karą śmierci. Była to jednak pogróżka, jak wiele innych w prawodawstwie polskiem, która kończyła się na postrachu. Widzimy to dowodnie pod r. 1551 ze słów Lutomirskiego, podskarbiego nadwornego koronnego, który powiada o kłusownikach w puszczy Niepołomickiej, iż „Nie chce król Imć, aby wtenczas, kiedy odkupować można karę śmierci za zabójstwo człowieka, aby wilk lub jeleń większą miał wartość i większą za sobą pociągał surowość”. Za Stefana Batorego ukazało się niewielkie dziełko, które w literaturze polskiej tak pięknie zdobi oddział ornitologii krajowej, a które ogłoszone gdzieindziej, byłoby za prawdziwą perłę poczytane. Jest to „Myśliwstwo Ptasze” Mateusza Cygańskiego, szlachcica mazowieckiego, wydane w Krakowie r. 1584. Henryk Walezy, przybywając do Krakowa, przywiózł z sobą z Francyi ułożone jastrzębie. Wodzicki Kazimierz przypuszcza, że musiało być niemałe zdziwienie tego króla, kiedy ujrzał w kraju nieskończoną ilość sokołów i jastrzębi wybornie „unoszonych” (czyli wytresowanych), a w sokolarniach królewskich nierównie lepsze, niż przywiezione z sobą, łowne ptaki. Atoli dwuletnia zawierucha polityczna po ucieczce Walezego wszystko to rozproszyła. Batory nie zastał ani sokolników, ani sokołów, ani nawet psów legawych. Tyle zaś miał spraw krajowych niesłychanie ważnych na głowie, tyle potrzebował czasu dla zapoznania się z rozległym krajem, prawodawstwem Rzplitej, narodem, i tyle miał trudów z upokorzeniem gdańszczan, iż pomimo namiętnej żyłki myśliwskiej potrzebował lat kilku do uorganizowania łowiectwa na wielką skalę. W pierwszych też latach panowania tego wielkiego króla zwiększają się szeregi myśliwców królewskich, tworzą się szkoły układania sokołów, mnożą się psiarnie różnych gatunków, przybywają z zagranicy sieciarze, którzy wielomilowe sieci przyrządzają i dopiero po ukończeniu pomyślnem wojny z carem Iwanem oddaje się Batory z całą swobodą w chwilach wolnych swojej ulubionej rozrywce, korzystając z owoców kilkoletniej zabiegliwości. Za sześć samic sokołów dobrze „unoszonych” zapłacił raz król po złp. 30, a za samca, który bywał zwykle tańszy, złp. 20. Była to cena dość wysoka, bo równała wartość jednej sokolicy ze 120-tu korcami żyta lub parą koni powozowych albo trzema karmnymi wołami w owych czasach. Stąd też pewien gatunek przednich a rzadkich sokołów otrzymał nazwę królewskich zwanych po francusku faucons royaux a po polsku białozorami. Przysyłali też Batoremu często w darze psy legawe (wyżły) to różni panowie polscy, to książę kurlandzki, to różni książęta zagraniczni. Książęta śląscy wielokrotnie obdarzali naszego króla psami myśliwskimi: to książę opolski, to lignicki, to książę na Brzegu, to wreszcie książę austrjacki Ferdynand. Sprowadzano dla Batorego psy z Toskanii i medjolańskie, a kiedy w 1582 r. jeden z nadwornych komorników czyli dworzan wiózł listy do królowej angielskiej Elżbiety, dał mu Batory złp. 30 na kupno psów angielskich, może t. zw. brytanów. Pomimo namiętnej żyłki myśliwskiej umiał król trzymać się w mierze i, jak twierdzi Pawiński, nie zaniedbał nigdy obowiązku dla ulubionej rozrywki. Nieraz o świcie wymykał się do lasu i wracał, gdy inni dopiero ze snu wstawali. W chwilach wolniejszych popuszczał wodze swojej namiętności wśród puszczy Białowieskiej, Jaktorowskiej, Niepołomickiej, borów mazowieckich i podlaskich. Kiedy na początku 1581 r. ma się odbyć przed wyprawą pskowską ważny sejm w Warszawie, król, pośpieszając z Grodna, znajduje swobodnych dni kilka od 7 do 10 stycznia na łowy w Białowieży. Dwór królewski obozował zazwyczaj po prawej stronie drogi z Hajnówki do Białowieży, w straży Hajnowskiej, na leśnem wzgórzu, które lud okoliczny do dziś „Batorową górą” nazywa. Łowczy nadworny Jan Krzysztoporski, który po Chybickim nastąpił na tę godność, utrzymywał wszędzie ład i porządek. Oddziałem sokolników sprawiał Łukasz Biedrzycki, ptasznik zawołany, wierny sługa królewski. Feliks Nowicki miał 16 chartów na swej sforze; inną sforę prowadził Sikora. Koniuszym nadwornym był Kacper Maciejowski, podkoniuszym – Jakób Podlodowski (nieszczęsnym wypadkiem zabity w Turcyi r. 1583). Idąc w r. 1581 z Wilna ku Połockowi i pod Psków, król codzień – powiada towarzysz tej podróży – nim na wóz wsiądzie, mszy św. słucha; gdy zatrzymano się na dwa tygodnie w Dziśnie, pracuje z wielkiem wytężeniem, sam kierując ruchami swych wojsk, a jednak „Jegomość o wschodzie słońca na zające wyjeżdża codzień” (Dniewnik, wyd. Kojałowicza, str. 18. 21). Na dzielnym królu sprawdziło się, niestety, orzeczenie Pisma św.: jakim mieczem wojujesz, od takiego zginiesz. Jeden z jego przybocznych lekarzy, Szymon Simonius, który miał Batorego w swej opiece podczas ostatniej jego choroby, twierdzi stanowczo, że zbytnia namiętność myśliwska stała się przyczyną jego śmierci (Refutatio scripti Simonis Simonii Lucensis etc. Cracoviae, 1588). Król polował w okolicach Grodna zapalczywie, nie zważając na ciężką zimę, jaka nawiedziła Polskę już w listopadzie 1586 r. Mrozy były silne, wiatry przejmujące, ciągłe zawieruchy. Lekko ubrany wracał niekiedy z kniei przeziębnięty do szpiku kości, tak że rąk i nóg nie mógł odrazu dogrzać przy większym nawet ogniu. W dniu 2 grudnia – opowiada Simonius – puścił się król na dziki ze znacznym pocztem dworzan, w których liczbie był i Simonius. Zatrzymano się w Kudzyniu pod Sokółką, o 5 czy 6 mil od Grodna, w ekonomii królewskiej. Stał na kudzyńskim folwarku dwór drewniany, który nazywa lustracja z XVIII w. bardzo starym. Mimo dolegające cierpienia, które z powodu otwartej rany na nodze trapiły Batorego od dni kilku, puścił się jednak w bory kudzyńskie. Nazajutrz uczynił to samo, ale trzeciego dnia, a było to 4-go grudnia, przerażony postępami choroby i dolegliwości, wrócił już pod wieczór do Grodna. Gorączka zwiększała się codzień, aż 12 grudnia, jak wiadomo, śmierć przedwcześnie, bo w 53-im roku, przecięła pasmo życia wielkiego króla, po 10-ciu zaledwie latach jego panowania w Polsce. Nieprzyjaciel Simoniusa, drugi lekarz Batorego, Buccella, po śmierci monarszej wszczął z nim spór zacięty, zarzucając pierwszemu nieuctwo jako przyczynę śpieszniejszego zgonu króla. Z tej ich kłótni wysnuli sobie potem plotkarze podejrzenia o truciźnie jakoby użytej w chorobie, a potwarz ta powtarzana była lekkomyślnie do naszych czasów. Za panowania Zygmunta III-go, w 11 lat po wydaniu dziełka Cygańskiego, ukazał się poemat Tomasza Bielawskiego pod tyt. „Myśliwiec”, będący echem łowów Batorego, o którym autor się odzywa:

Król Batory, na straży siecią trzeciomilną
Otoczywszy, zwierzynę bierał nieomylną.

Książka ta o 24 kartach druku, należąca dzisiaj do kruków najbielszych, bo posiada ją tylko bibljoteka Zakładu Ossolińskich we Lwowie i Kórnicka w Wielkopolsce, składa się z 16-tu pieśni nazwanych „Obrotami myśliwca”. W r. 1618 wydał Ostroróg „Myśliwstwo z ogary”, które doczekało się kilkakrotnych przedruków. Po trzech wiekach zrobić musimy wymówkę nowoczesnym polskim myśliwcom, że żaden z nich nie zdobył się na to, aby dla przedstawienia historycznego myśliwstwa czasów Zygmuntowskich, przedrukował w jednej książce Cygańskiego, Bielawskiego i Ostroroga, i krytycznemi uwagami ze słownikiem ich wyrażeń objaśnił. Zygmunt III myśliwcem nie był, ale myśliwstwo utrzymywał. Raz wieziono mu z Litwy do Krakowa na 13 wozach 26 beczek zwierzyny zasolonej, który to transport kosztował gotówką 130 złotych ówczesnych. Syn jego, Władysław IV, mąż rycerski, był zarazem odnowicielem tradycyi myśliwskich Batorego. Miał w Wilnie starszego nad myśliwstwem Żuka, który pobierał pensyi rocznej złotych ówczesnych 108. Przybywającemu z psami w darze od ks. kurlandzkiego król dać kazał kontentacyi złp. 12. Nad inne łowy przenosił polowanie z sokołami na czaple. Jedna z tych, wypuszczona z obrączką na szyi d. 18 maja 1647 r., złapaną została w 30 lat potem 19 lipca 1677 r., jak to zanotował w kalendarzu własnoręcznie król Jan III. Najmilszym towarzyszem łowów króla Władysława był jego kaznodzieja i największy z nowoczesnych poetów łacińskich – Sarbiewski, umiejący pięknie śpiewać, muzykę do wierszy układać i grać przedziwnie na harfie, cytrze i klawicymbale. Król po zgonie swego przyjaciela rzekł: „Już nie będzie komu przypominać na dworze moim ślicznych Tybru nadbrzeżów, wesołej rozmowie przyjacielskiej dać życie, boleść nóg moich przyjemnym snem usypiać”. Myśliwi XVII-go w. doradzali polować na wiosnę z rusznicą, w lecie z sokołami, w jesieni z ogarami, w zimie z rarogami. Moc zwierzyny, a zwłaszcza żubrów w puszczy Białowieskiej ściągała do siebie na łowy i Jana Kazimierza i obu Sasów. Najgłośniejsze polowanie odbyło się tu d. 27 września 1752 r., na które przybył król do Białowieży August III wraz z królową, królewiczami Ksawerym i Karolem, z całym swoim dworem saskim oraz kilku panami polskimi, pomiędzy którymi znajdował się uważany wówczas za największego myśliwca w Polsce cześnik koronny Jan Wielopolski. Zabito wtedy 42 żubry (z których sama królowa, zdradzając instynkt krwiożerczy, położyła trupem z broni palnej sztuk 20 napędzanych pod jej altanę), łosi zastrzelono 13, oraz mnóstwo innej zwierzyny. Na pamiątkę tak świetnego polowania król polecił postawić w Nowej Białowieży nad Narewką obelisk kamienny, na którym wyryto w dwuch językach, polskim i niemieckim, wszystkie nazwiska obecnych gości, starszej służby myśliwskiej, liczbę upolowanej zwierzyny i wagę sztuk największych. Najcięższy żubr ważył 14 centnarów i 50 funtów, a najcięższy łoś 9 centnarów i 75 funtów. Juljusz baron Brinken w dziele swojem p. n. Mémoire descriptive sur la forêt Impériale de Białowieża (Warszawa, 1826 r.) opisał to polowanie podług opowiadania 80-letniego starca, który je z dzieciństwa swego zapamiętał. Tu nie możemy się powstrzymać od uwagi, że każdy Polak powinien się zarumienić od wstydu wobec tego, że do chwili, w której to piszemy, literatura nasza nie posiada żadnej oddzielnej książki o puszczy Białowieskiej, oprócz francuskiej cudzoziemca Brinkena. O rozprawach i artykułach w czasopismach nie mówimy. Było ich kilkanaście, a pomiędzy nimi Feliksa Pawła Jarockiego: „O puszczy Białowieskiej i o celniejszych w niej zwierzętach czyli zdanie sprawy z polowania odbytego w dniach 15 i 16 lutego 1830 r. na dwa żubry” (Pisma rozmaite wierszem i prozą. Warszawa, 1830). Za Stanisława Augusta w 1775 r. ponowiono uchwałę Wład. Jagiełły z r. 1420, wzbraniającą polowania na cudzych gruntach, zakreślono czas łowów od św. Bartłomieja do 1-go maja i zachowano wyłączność polowania królewskiego w promieniu 3-milowym od stolicy. Niektóre szczegóły do łowów i myśliwstwa znajdują się w niniejszej encyklopedyi pod wyrazami: Łowczy, Łowiec, Łowieckie prawa, Myśliwska kara, Myśliwski język, Psów nazwy, Sieci, Szaternik, Trąbienie myśliwskie, Wilczy-dół, Zagadki łowieckie, Zwierzyniec, Żubr.
Łubek. Jan Kochanowski pisze:

Kwiatki na łubce obszytej
Usadzę w nadobne koło
I wsadzę na twoje czoło.

Był to rodzaj korony i wieńca zarazem, strój głowy dziewcząt polskich, przechowany przez lud wiejski aż do XIX wieku pod nazwą „czółka” (ob.). Pod łubek ślubny wkładała matka córce, wyjeżdżającej do ślubu, kęs chleba, grudkę soli i pieniądz.
Łucznik, po łacinie sagittarius. Łucznikami nazywano ludzi pieszych uzbrojonych w łuki, jak również rękodzielników, wyrabiających łuki i kusze. O tych ostatnich mamy wzmianki w Krakowie od wieku XIV. Za Władysława Jagiełły wyrabiali łuki łucznicy królewscy: Ścibor, Bogusławski, Jaśko, Jacuszyc, Kula, Joszyc, Starczyn i Tropper. Z dokonanej r. 1427 przez rajców krakowskich rewizyi uzbrojenia cechów krakowskich dowiadujemy się, że cech łuczników obowiązany był posiadać: 2 pancerze, 2 strzelby ogniste i 6 oszczepów. A byli również w tem mieście osobni majstrowie, wyrabiający kołczany i sajdaki pharetrae i ballistarii zwani, przysposabiający strzały do kusz i łuków. W r. 1431 wspomniany jest w Krakowie łucznik Preus, od którego rajcy kupili i darowali królowi Jagielle 10 łuków. W XVI w. mamy wzmianki o łucznikach z Łucka i Włodzimierza na Wołyniu. Cech łuczników istniał jeszcze w Poznaniu r. 1699.
Łuk należy do najstarszej broni u Słowian. Pauzanjasz podaje, że za jego czasów tylko łuk i długa dzida były bronią Sarmatów. Sami, odszukując tak nazwane przez Kraszewskiego „stacje krzemienne” czyli sadyby ludzkie z czasów powszechnego użytku krzemienia, znaleźliśmy na przestrzeni dawnej Polski w kilkuset miejscach bełty czyli ostrza strzał krzemiennych od łuków. Wprawdzie niema na to dowodów, że należały one do Słowian, ale są ważne wskazówki, że należały do plemion, mających już stałe siedliska, któremi w tym kraju byli niezawodnie pierwsi Słowianie. Oddalenie od ognisk starożytnej cywilizacyi, brak kopalń kruszcu a obfitość krzemienia, musiały spowodować dłuższe u nas niż gdzieindziej posługiwanie się strzałą krzemienną. Znajdowane zaś przez nas strzały bronzowe i żelazne obok krzemiennych prawie tego samego kształtu, każą przypuszczać, że w czasach, gdy już gdzieindziej znano powszechnie bronz i żelazo, Słowianie na wzór bełtów kruszcowych wyrabiali jeszcze krzemienne. Okolicznością powyższą tłómaczy się i ten znamienny fakt, że strzał krzemiennych jest u nas daleko większa obfitość niż np. na południu i zachodzie Europy, gdzie kruszec wyrugował strzały krzemienne znacznie dawniej. Używanie łuków i strzał żelaznych przetrwało w Polsce do XVII w., co widzimy np. z pamiętników Paska, opisującego, jak za Jana Kazimierza postrzelała z łuków szlachta w Warszawie pod zamkiem aktorów francuskich. Łuk napięty znajdujemy w siedmiu różnych herbach szlacheckich i w jednym miejskim.
Łyk. Siebie nazywała stara szlachta karmazynami a mieszczan łykami. Nazwy te pochodziły od barw uprzywilejowanych, w jakich jedni i drudzy zwykli chadzać. Uboga szlachta nosiła się szaro, więc zwano ją szaraczkami, można ubierała się w żupany szarłatne czyli karmazynowe, mieszczanie zaś w żupany łyczakowe. Była to materja ich uprzywilejowanej barwy, „żółtogorąca”, podobna do atłasu, tkana z włókien konopnych.
Łysina. W humorystycznem piśmiennictwie polskiem dawnych czasów łysina ludzka bywała nader często przedmiotem mniej lub więcej dowcipnych wierszy rymopisów, fraszek poetów i wesołych przypowieści szlacheckich. Możnaby z tego wnosić, że golizna na głowach ludzkich nie musiała dawniej należeć do zjawisk tak powszechnych, jak dzisiaj, skoro widokiem swoim wywoływała objawy dobrego humoru i utwory pisarskie. Kwestyi tej jednak nie będziemy tu wcale przesądzać, ograniczając się na pobieżnej uwadze, że jeżeli dzisiaj liczba łysych większą jest stosunkowo u warstw możniejszych niż u ludu więcej zbliżonego sposobem życia do natury, to nie wyłączonem jest przypuszczenie, że gdy dawniej warstwy możniejsze bliżej także żyły z naturą niż
my dzisiaj, mogły mieć liczbę łysych taką w przybliżeniu, jaką dziś posiada lud nasz wiejski. Że już od kilku wieków łudzono się skutecznością medykamentów na łysinę, dowodzi tego imć p. Jakób Kazim. Haur, który w swojej „O ekonomice ziemiańskiej” podaje sposób „Aby łysina porastała.” Współczesny Haurowi Wacław Potocki w swoim herbarzu wierszowanym korzysta z każdej sposobności, aby pożartować sobie z łysych. Czytamy więc w jego grubej księdze:

Do łysego herbu Lis.
Wedle swojej natury na lato się leni,
A na zimę porasta lis podczas jesieni,
Czemuż wżdy u waszmości, choć masz w herbie lisa,
Zimie i lecie głowa przez cały rok łysa?

Do łysego herbu Pole.
Jedno w herbie a drugie na głowie ma Pole,
Cóż wżdy po dwu łysemu, choć pełno w stodole.
Gospodarz z niego dobry, rodzi mu się szumnie,
Czemuż tak nie założy na łbie, jako w gumnie?

Do łysego herbu Bróg.
Gdzież, wymłóciwszy żyto, z broguś słomę podział?
Żeś nie poszył i łysej głowy nią nie odział?
Alboś ślepy! – odpowie – patrz, strzechy dokoła,
Wszak wkładają donicę na sam wierzch chochoła.

Do łysego herbu Kita.
Cóż ci, łysy, w sygnecie po herbowym czubie,
Kiedyć natura głowę do włosa oskubie?
Prawda: brodęś zapuścił, ale przyznasz i ty,
Żeś podrwił, bo nikt na dół nie obraca kity.

Do łysego Grzymalczyka.
Męża w bromie (bramie) zupełnym krytego kirysem
Ten zacny szlachcic nosi, sam będący łysem.
Poradziełbym zdjąć szyszak, kiedy stanie w wieży:
Wszak zwyczajnie latarnia do bromy należy,
Urobiełby z niej morską Mindę nową modą,
Na przykład Gdańskiej z wielką żeglarzom wygodą.

Ksiądz Karol Antoni Żera, franciszkanin konwentu drohickiego na Podlasiu, spisywał w swoim klasztorze w XVIII w. wesołe anegdoty, przypowieści i wiersze. Zakonnik ten był człowiekiem nader pobożnym, co nie przeszkadzało, żeby nie miał być wesołym. Owszem, w pojęciach staropolskich ludzie prawi i pobożni, nie mający zgryzot sumienia, bywali zawsze szczerzy, pogodni i naturalni. Brzydząc się hypokryzją, nie pozowali na męczenników, ale wymodliwszy się szczerze w samotności, oddawali się równie szczerej wesołości i śmiechowi do rozpuku w liczniejszej kompanii. Do takich należał ojciec Karol Antoni, franciszkanin w Drohiczynie, który, mając nadzieję, że do księgi jego anegdot będą nieraz po jego zgonie zakonnicy zaglądali, prosi każdego, aby po przeczytaniu zmówił za jego duszę trzy pacierze. W tej to księdze pobożnego mnicha staropolskiego znajdujemy wpisany wiersz następujący:

Niebo jeno dla łysych.
Czemu Piotra świętego Chrystus nazwał Skałą
I na nim ufundował wiarę rzymską całą?
Niech to będzie każdemu pewnym dokumentem,
Że Piotr łysy, był zatym twardym fundamentem.

Gdy się człowiek na wieczne przenosi mieszkanie,
Łysy najłatwiej pono do nieba dostanie.
Jaka tego przyczyna? – nie trzeba zagadki:
Ciasna furta do Nieba, łatwiej wnijdzie gładki.

Jonasz prorok nie byłby w Niebie za swe czyny,
Gdyby był w wielorybie nie nabył łysiny,
Przejrzał duchem proroczym i dał te dowody
Że nie wnijdzie z czupryną nikt na wieczne gody.

Nie mógł święty Bartłomiej być z włosami w Niebie,
Więc żeby się docisnąć, dał drzeć skórę z siebie,
Zaś łysego nie trzeba odzierać ze skóry,
Bo wciśnie się, że gładki, w niebieskie arktury.

Kiedy nic zmazanego nie wnijdzie do nieba,
Więc każdemu być czystym według Pisma trzeba,
Łysy rad więc polega na tem Boskiem słowie,
Gdy tak czysty, że nie ma i włosów na głowie.

Każdy z łotrów na świecie ten zwyczaj okaże,
Że gdzie który co zbroi, tam się nie pokaże,
Łysy, gdyby świat cały przeszedł wzdłuż, wszerz, wkoło,
Wszędzie, gdzie się obróci, to ma jasne czoło.

Zwykła góra chwast rodzi, tarniny i głogi,
A ta, która bez trawy, łysa – kruszec drogi.
Pytam się: która droższa – czy zwykła, czyli ta,
Która w srebra i złota pokłady obfita?

Krótka replika.
Nie życzęć temu dufać, bo jest rzecz zawodna.
Cnota a nie łysina u nas Nieba godna.
Będzie w Niebie upewniam łysy i kosmaty,
By jeno w dobre życie, w cnotę był bogaty.

Łyżki polskie. Do wybitnych sprzętów stołowych polskich należały w XVI i XVII w. łyżki srebrne a niekiedy i cynowe, różniące się zupełnie kształtem swym od dzisiejszych. Czerpaki miały one szerokie a płytkie, często wewnątrz wyzłacane, trzonki proste, przy osadzie i na końcu rzeźbione. Na łyżkę taką można było nabrać bigosu i kaszy dużo, ale polewki niewiele. Gołębiowski tak pisze w dziełku swojem „Domy i dwory” o nakryciach stołów w dawnej Polsce: „Chleb na talerzu przykryty był serwetą maleńką; kładziono łyżkę tylko, bez noża i widelca, każdy je bowiem z sobą przynosił. Na łyżkach bywały napisy, to stosujące się do tego, ażeby powściągnąć od kradzieży, to zawierające ogólne prawidła”. Na łyżkach z gotyckiego domu w Puławach Gołębiowski podaje następujące wiersze:

1) Pamiętaj, człowiecze – że cię nie długo na świecie.
2) Mnie kto skryje – bardzo mój pan bije.
3) Nie kładź mię zanadra – bym ci nie wypadła.
4) Pierwsza potrawa – szczerość łaskawa.
5) Bez łyżki zła strawa – chociaż dobra potrawa.
6) Trzeźwość, pokora – rzadka u dwora.
7) Kto komu jamę kopa – sam w nię wpada.
8) Nie przebierać, gdy coć dadzą.
Kiedy cię za stół posadzą.

J. I. Kraszewski w sprawozdaniu do Gaz. Warszawskiej z wystawy starożytności w Krakowie (r. 1858, nr. 266) powiada: „Jednym z najciekawszych jest zbiór łyżek, za pasem noszonych dawniej, kiedy w obozie, na uczcie u pana brata, w wyprawach dalekich, szlachcic zawsze nóż i łyżkę wozić z sobą musiał. Było ich dosyć na wystawie warszawskiej i tu jest niemało ciekawych, szczególniej dla napisów, którymi bywają okryte trzonki. Literatura ta szacowną jest także dla nas, cośmy wszelkiego głosu przeszłości łakomi. Na krakowskich czytamy np.:

9) Dalić Bóg dary – używaj miary.
10) Przy każdej sprawie – pomnij o sławie.

Dziś już te łyżki codzień są rzadsze i tak o nie trudno, że my, cośmy się z dziecka karmili podobną, nigdzie dotąd dla pamiątki i jednej nawet dobić się za żadną nie mogliśmy cenę. Żydzi je znać potopili dla czystego srebra. Jedna z łyżek krakowskich ma trzonek szklany, inne, bez napisów, bywały całe niellowane; najczęściej kształt ich jest konchowy.” Na wystawie starożytności w Warszawie (w pałacu Augustostwa Potockich roku 1856), o której Kraszewski wspomina, było łyżek starożytnych 20, z których dwie miały napisy niemieckie, jedna napis łaciński i jedna tylko (z herbem Nałęcz, literami P. R. i rokiem 1626) napis polski:
11) Wszystko przeminie, sława nie zginie.
Łyżka z takim samym napisem, może więc ta sama, znalazła się później w muzeum Rapperswylskiem, a korespondent do „Kraju” (r. 1882, nr. 3) wymienia obok niej drugą jeszcze z napisem:
12) Wesele wieczne – serce bezpieczne.
W Stankowie, u hr. Emeryka Czapskiego widziałem r. 1889 około dziesięciu dawnych łyżek, z których trzy miały następujące napisy:

13) Stamtąd przyjdzie sądzić żywe i umarłe.
14) Napoj pragnącego, nakarm łaknącego.
15) Dasz Bogu prawie – oddać łaskawie.

Pan Antoni J. Strzałecki w Warszawie posiadał (r. 1895) dwie łyżki z napisami:

16) Nie opuszczaj cnoty dla pożytku.
17) Secunda mens juge convivium.

Już nie pomnę czy z łyżek w zbiorach p. Władysława Łozińskiego we Lwowie lub też księcia Jana Tad. Lubomirskiego w Warszawie wypisałem następujące trzy sentencje:

18) Gdy nie masz pieniędzy – przyucz się nędzy.
19) Byś wszystko utracił – cnotę chowaj.
20) Cnotę nad złoto przekładaj.

W zbiorach Jana Matejki widziałem łyżkę tem osobliwą, że miała na sobie dwa napisy:

21) Pamiętaj, żeś człowiek, jaki twój wiek.
22) Dał ci Bóg dary, używaj miary.

Na wystawie starożytności w Lublinie 1901 r. widzieliśmy dwie łyżki dawne polskie. Jedna z nich była srebrna wyzłacana z herbem Nałęcz, druga z pośledniego metalu z Matką, Boską i rokiem 1506. Przy restauracyi starożytnej synagogi w Tykocinie na Podlasiu r. 1868 znaleziono ukrytych pod podłogą 9 łyżek staropolskich z dobrego srebra, które ważyły razem funt 1. Łyżki te dostały się do zbierającego stare srebra konsula francuskiego w Warszawie, od którego nabyliśmy do zbiorów jeżewskich sztuk 7, pośród których na 3-ch znajdują się następujące napisy:

23) Złego zwyczaju strzeż się i w gaju.
24) To prawy pan, kto baczy swój stan.
25) Na to mię tu dano, aby mię nie brano.

Oprócz powyższych posiadamy jeszcze przechowywaną zdawna w rodzinie łyżkę kształtu odmiennego, na której trzonku znajduje się pieczątka do pieczętowania listów, wyobrażająca pod koroną szlachecką na tarczy herb Krokwy i obok niej litery S. T. Łyżka ta z pieczątką była prawdziwie podróżną i obozową. Z pomiędzy łyżek jeżewskich przedstawiamy sześć w rysunku całkowitym i niezależnie od nich rysunki zakończenia trzonków u ośmiu łyżek z innych zbiorów. Oprócz tego zebraliśmy następujące jeszcze napisy używane na dawnych łyżkach:

26) Wolno mną jeść, ukraść nie.
27) Miła wieść, gdy wołają jeść.
28) Kto mię stąd wyniesie, pewnie go dar wzniesie.
29) Gdzie sobie radzi, tam spełnić nie wadzi.
30) Miewaj na pieczy poczciwe rzeczy.
31) Dobra żona – męża korona.
32) Kędyż, panie, kmiotki twoje?
Zjadły je żenine stroje.
33) Żak szkolny, jako wilk głodny.
34) Błogosławieństwo Pańskie bogatymi czyni.
35) Dziatki moje, jedzcie tędy
A nie dbajcie o urzędy.
36) Jedz mną a skromnie i nie myśl o mnie.
37) U pijanicy niemasz tajemnicy.
38) Jeśliś chudzina, pij piwo, niechaj wina.
39) Szczerość będzie wdzięczna wszędzie.
40) Bogu ufaj, w szczęściu nadzieje nie pokładaj.
41) Poznać po mowie, komu płocho w głowie.
42) Pokój czynić na mądrego zależy.
43) Dla srebra kawalca obieszą zuchwalca.
44) Kto nie dba o goście, w szkatule mu roście.
45) O łyżkę nie prosi, kto ją z sobą nosi.
46) Żywiąc pomiernie, bądź z każdym wiernie.
47) Via veritas et vita Ego sum lux mundi. 1500 an.

Na łyżce z wizerunkiem św. Jakóba znajduje się po jednej stronie trzonka napis:

48) Jakób mówi mile: zażyj mnie na chwilę.

Po drugiej zaś stronie:

49) Na chwilę biesiady, zażywać bez zdrady.

Niektóre z powyższych napisów ułożone zostały około połowy XVI w. przez Mikołaja Reja, w którego pismach znajdujemy 127 rymowanych dwuwierszów „na łyżki, abo na inne drobne rzeczy”, nie licząc podanych w „Zwierzyńcu.” Treścią prawie wszystkich napisów Rejowych jest morał, np.:

„Szlachcic bez sławy jest osioł prawy.”
„Chceszli być zacny? bądź cnotą znaczny.”

O łyżkach polskich tyle w końcu nadmienić jeszcze możemy, że pewną ich liczbę widzieliśmy u Działyńskich w Kórniku i w zbiorach Edwarda Rastawieckiego, i że z pierwszej ćwierci XIX wieku pochodzą łyżki z trzonkami ozdobionymi popiersiem Kościuszki lub ks. Józefa Poniatowskiego.


ENCYKLOPEDIA STAROPOLSKA

ILUSTRACJE